20 grudnia 2007, 12:30
Zimno jest, to wiemy oboje... a relacje z Olgą jakby cieplejsze. Nie będę ukrywał, że sprawia mi to przyjemność. Psioczyłem na nią i zarzekałem się, że mam w dupie jej nastroje, ale teraz gdy jest całkiem sympatycznie naprawdę się cieszę. Mam oczywiście świadomość, że łącząca nas nić jest cienka i wystarczy błachostka by ją zerwać. Od czasu do czasu zadaję sobie pytanie czy ją kocham. Zalezy mi na niej, jestem z nią zżyty jak z nikim. Znam ją dobrze i mimo wszystkich jej i moich wyskoków - odczuwam coś w rodzaju stabilizacji, bezpieczeństwa nawet. Absurdalnie to brzmi zważywszy, że wiszą nad nami ostrza zamierzchłych występków. Połowę życia spędziłem z nią właśnie i nie wyobrażam sobie życia bez niej. Jednocześnie tęsknię do swobody, jaką mógłbym zaznać tylko będąc sam.
To, co kiedyś nas od siebie oddalało teraz jest silnym spoiwem. Kiedyś nie mogliśmy znaleść w małżeńskim łożu wspólnego języka. Myślę, że właśnie to przyczyniło się do wielu przykrych sytuacji. Teraz właśnie seks jest tym co nas zbliża. Czy ja kocham? Sam nie wiem. Czasem wydaje mi się, że tak. Innym razem mam pewność, że miłość między nami nie jest już możliwa. Oj, przydałaby się jakaś gruba kreska albo jak kto woli - mały reset.
Moje dywagacje są chyba typowe dla ludzi niezdecydowanych. Sam nie wiem czego chcę, miotam się między skrajnymi uczuciami - żałosne. Często o tym rozmyślam ale jeszcze nigdy nie doszedłem do konkretnych wniosków.